Instytut Psychodietetyki » Moje wieloletnie nawyki przejęły nade mną władzę i nie byłam w stanie wyskoczyć z tej piekielnej machiny(…) Chciałam być szczuplejsza, ale poprostu nie potrafiłam tego zmienić.
Nic, co dotyczy psychodietetyki, nie jest nam obce.
9

odchudzanie
Kiedy zaczęłam pracę z psychologiem, wszystko zaczęło się zmieniać. Ta cała przemiana, która na początku polegała na walce, zmieniła się w przyzwyczajenie. I wcale nie chodziłam głodna, wcale nie odmawiałam sobie słodyczy, wcale nie odmawiałam sobie, tak naprawdę, jakiegokolwiek jedzenia. Co się zmieniło? Nie pamiętam, kiedy ostatnio wstałam od stołu przejedzona.

Pacjentka, która odzyskała zadowolenie z siebie.

lat 29

Moje wieloletnie nawyki przejęły nade mną władzę i nie byłam w stanie wyskoczyć z tej piekielnej machiny(…) Chciałam być szczuplejsza, ale poprostu nie potrafiłam tego zmienić.

Byłam szczupłym dzieckiem i do 15-stego roku życia zostałabym raczej określona jako „chuda”. Jedzenie zawsze sprawiało mi przyjemność, a szczególnie słodycze i nie odbijało się to na mojej wadze, dopóki bieganie po podwórku nie zostało zamienione na brak ruchu, a duży wydatek energetyczny związany z dorastaniem na niezmienną już wysokość ciała. Ostatnia waga, jaką pamiętam, z tego szczupłego okresu to 60-64 kg przy 170 cm wzrostu. Od tego czasu waga z roku na rok systematycznie się zwiększała. Pierwszy bardzo duży skok wagi zaliczyłam podczas pierwszego wyjazdu do pracy za granicę. Pamiętam reakcje otoczenia, kiedy po 2 miesięcznej nieobecności wróciłam dużo bardziej zaokrąglona przez codzienne ilości pochłanianych słodyczy bez opamiętania i kompletnego kontaktu sama ze sobą.

Potem zaczęły się studia. Radzenie sobie ze stresem, kontakt z emocjami i z ciałem na pewno nie należał do moich mocnych stron. Stres podczas sesji? Na pewno można zajeść. Nudna niedziela? W lodowce na pewno jest coś smacznego, co pomoże. Sprzeczka z chłopakiem? Chętnie coś zjem. Sklep spożywczy po drodze na uczelnię? Na pewno mają coś słodkiego. Jedzenie towarzyszyło każdej czynności, jaką wykonywałam. Było kompletnie bezmyślne i raczej kierowane zachciankami niż prawdziwymi potrzebami. Cytat „żyć po to, żeby jeść” trafnie określał schemat mojego myślenia. Zresztą nie chodziło tylko o przekąski. Jeżeli jadłam jakiś posiłek (śniadanie/obiad), wstawałam od stołu zawsze najedzona po krańce możliwości. Śniadanie zawsze na maksa, obiad zawsze kupa jedzenia z dokładką, tak żeby nie można było się ruszać. To dopiero znaczyło, że się najadłam.

Nie byłam w ogóle zadowolona ze swojego ciała. Moja waga wahała się między 75-80 kg. Cały czas próbowałam coś z tym zrobić. Miałam okresy, kiedy chodziłam na aerobik i pilnowałam się, żeby nie jeść chociażby słodyczy. Albo, co jeszcze lepsze – postanawiałam sobie, że nie będę jeść, bo przecież od jedzenia się tyje. Albo będę jeść, ale sałatę, pomidorki, jogurty i jakoś wytrzymam. I to zawsze jakoś tam działało. Chudłam parę kilo, utrzymało się przez jakiś bardzo krótki czas, który nie wiem, czy można liczyć w tygodniach i wracało bardzo szybko, zazwyczaj z nadwyżką. A wracanie wyglądało mniej więcej tak, że naraz przychodził napad jedzenia wszystkiego, co popadnie w ilościach, które nie śnią się nikomu – na raz, tak długo, aż nie będzie można się ruszać. A po jednym takim dniu albo wieczorze, mówiłam sobie, że skoro już nie trzymam diety, to dalej to nie ma sensu, więc obżeramy się dalej. Do czasu, aż waga znowu pokaże magiczną 8 na początku. Wtedy przychodziło olśnienie, że dalej tak być nie może i znowu zaczynałam od początku – nic nie jeść i ćwiczyć, po to żeby znowu za bardzo niedługi czas wpaść w przeciwną skrajność… Nie czułam się dobrze sama ze sobą, ale powiedzmy, że udawało mi się jakoś tam siebie tolerować. Niektóre ubrania czasem po prostu umożliwiały mi zamaskowanie tego lub owego i jakoś tam sobie lepiej lub gorzej z tym moim ciałkiem funkcjonowałam.

Jeszcze pod koniec studiów trafiłam do pracy w zakładzie wyrobów cukierniczych, notabene w zawodzie. To tak, jakby alkoholik znalazł pracę w gorzelni. Jadłam dosłownie wszystko w okropnych ilościach. Na początku było to nawet przyjemne, bo smaki wszystkie nieznane i tyle dobrych rzeczy do spróbowania. Potem zaczęło się ze mną dziać coś, nad czym nie miałam kompletnie kontroli. Złapałam się na tym, że przychodziłam do pracy i dzień zaczynałam od zjedzenia 10 kosteczek ptasiego mleczka, albo innych nie mniej kalorycznych przekąsek, po czym w międzyczasie pisania jakiegoś protokołu pojawiało się kolejne kilka następnych, przed rozpoczęciem następnej czynności następnych kilka słodkości z inwentarzu zakładów wyrobów cukierniczych, następne, po wykonaniu zadania, albo jeszcze podczas i tak dalej, do końca ośmiogodzinnej zmiany. Nie trwało to długo, aż moja waga podskoczyła do 85 kg. Od czasu, kiedy wyglądałam dobrze (czyli ostatnio jako nastolatka), dzieliło mnie 20-25 kg! Czułam się coraz gorzej, ale kompletnie nad tym nie panowałam. Moje „tydzień nie jemy i ćwiczymy”, nie działało już wcale. Moje wieloletnie nawyki przejęły nade mną władzę i nie byłam w stanie wyskoczyć z tej piekielnej machiny. Stresowałam się tym coraz bardziej, a to powodowało tylko paradoksalnie jeszcze większą chęć do jedzenia. Pamiętam moment, kiedy odkryłam, że maskowanie ubraniami już kompletnie nie wychodzi, bo jestem zwyczajnie gruba. Widziałam siebie na zdjęciach i myślałam sobie: „co to za gruba baba”… Wiedziałam o tym i nie byłam w stanie sobie z tym poradzić. I to było to najgorsze uczucie, że ta silna wola, o której się tyle mówi, w ogóle nie pomagała. Uczucie bezradności, które temu towarzyszyło, było okropne. Bo ja przecież chciałam być szczuplejsza, ale po prostu nie potrafiłam tego zmienić. Znalazłam w Internecie psychologa, zajmującego się psychodietetyką – Panią Anię Januszewicz. I to było to! To był ten moment, kiedy wszystko w moim życiu zaczęło się zmieniać….

Nie dostałam żadnej diety…  żadnej magicznej karteczki z przepisami na jogurt z jabłkiem na obiad i marchewkę na śniadanie. Zamiast tego dostawałam zadania domowe, które potem omawiałam podczas cotygodniowej wizyty, zmieniające moje podejście do jedzenia i co najważniejsze moje nawyki. Zadania domowe polegały np. na wypisaniu sobie sytuacji, w których czuję się źle ze swoim ciałem. Miały to być bardzo realistyczne obrazy z mojego życia – np. idę na zakupy „ubraniowe” i nic mi nie pasuje, oglądam się w lustrze i widzę swój podwójny podbródek. Miałam sobie to wizualizować w momencie, kiedy chciałam pobiec do szafki ze słodyczami. Ćwiczeń była cała masa. W ten sposób zaczęłam się zastanawiać co robię, dyskutować sama z sobą. Zauważyłam, że pomaga mi wizualizowanie sobie, jak będę wyglądać tyjąc co roku choćby 1 kg, albo totalne przeciwieństwo – pozytywna motywacja – jakbym wyglądała w stroju kąpielowym przy mojej wymarzonej wadze idąc przez plażę na Majorce (ta wizualizacje z Majorki stworzyłam sobie sama, bo przecież to mają być moje obrazy, które trafiają do mnie). Albo, jak czuję się siedząc w pociągu, kiedy brzuch nie mieści mi się w spodniach. Zaczęłam zastanawiać się, co myślę podczas automatycznego wstawania do lodówki, po czym okazało się, że myśleniem tego nazwać nie można, bo nie myślę wcale, po prostu to robię… Postawiłyśmy z Panią Anią realne cele, które byłam w stanie osiągnąć i ustaliłyśmy, jak to można zrobić. Co najważniejsze – wszystko w zgodzie ze sobą i dostosowane do mnie. Bo każdy człowiek jest inny. Każdego motywuje coś innego, każdy ma inne przyzwyczajenia, inne myśli, chociaż schematy są zapewne bardzo podobne.  Zaczęłam uprawiać sport, zwracałam uwagę na to, co jem, ale tez nie zaciosowując się na tym. Na początku byłam bardzo zmotywowana i to pomagało. Co pomogło mi potem i przełamało wszystkie schematy? Przestałam się stresować. Te magiczne słowa „dieta”, „nie mogę tego zjeść”, „zakaz” niszczyły wszystko. I to był klucz… akceptacja. Zaakceptowałam, że jeżeli zjem coś słodkiego, albo kalorycznego, albo nawet cały dzień będę to jeść, to nie przekreśla to od razu całości. Przeczytanie tego zdania w Internecie czy mądrej książce nie zmieniłoby zakamarków podświadomości, które kazały mi jeść i tyć, pomogły dopiero te magiczne ćwiczenia ze swoją psychiką. I tak bardzo powoli zaczęłam chudnąc. Na początku było to 5 kg. Potem ta waga się utrzymywała. Tylko 5 kg, albo aż 5 kg… Od czasu, jak znalazłam psychologa żywienia, minęło pół roku…

W między czasie pojawiła się mała zmiana w moim życiu, bo zmieniłam pracę i wyjechałam. Trochę z przymusu sytuacji nie kontynuowałam spotkań z Panią Anią i po pół roku terapię przerwałam. Po jakimś czasie zauważyłam, że to był dopiero początek lawiny pozytywnych zmian w temacie „ja i moje ciało”. W pewnym momencie obudziłam się w ciele, które waży 71 kg… w ogóle się o to nie starając! Ta cała przemiana, która na początku polegała na walce, zmieniła się w przyzwyczajenie. I wcale nie chodziłam głodna, wcale nie odmawiałam sobie słodyczy, wcale nie odmawiałam sobie, tak naprawdę, jakiegokolwiek jedzenia. Co się zmieniło? Nie pamiętam, kiedy ostatnio wstałam od stołu przejedzona. Czasem zdarzy mi się zjeść całą kanapkę, bo jestem głodna, czasem zjem tylko pół, bo się najadam. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się tak najedzona, że nie mogłam się ruszać. Ja tego uczucia po prostu nie lubię. Unikam go, bo nie jest przyjemne. Znam za to uczucie głodu, ale takiego tylko na chwilę. Jest to dla mnie sygnał, że trzeba coś zjeść. A pojawia się on całkiem często. W zależności od pory dnia, czasem nawet co 2 godziny, czasem co 3. I nie walczę z tym uczuciem tak, że go zagłuszam, tylko je zaspokajam. Traktuje to jako sygnał, który, tak naprawdę, po to jest – jesteś głodna, zjedz coś, ale tyle, ile potrzebujesz. Czasem czuję, że czegoś mi się chce, ale sama nie wiem, o co mi chodzi – wtedy zadaje sobie pytanie – może jestem zmęczona? A może chce mi się pić? A może faktycznie chcę koniecznie zjeść coś słodkiego? Jeżeli faktycznie tak jest, że jest to potrzeba jedzenia, to pytam się siebie, co by dokładnie miało to być, żeby nie skończyło się na zjedzeniu 15 rzeczy, które i tak mnie nie zaspokoją, a potrzeba nie zniknie. Jeżeli jest to czekolada, to udaje mi  się skończyć po paru kostkach, a nie całej tabliczce, kiedy już i tak nie czuję smaku tylko sam cukier, po którym i tak jest mi niedobrze. Czasem idę z chłopakiem zjeść pizzę, a na drugi dzień z koleżanką po pracy na lody i nie tyję, bo mój organizm wie, że nie musi odkładać na później. Czasem zdarzy mi się mimo wszystko gorszy dzień, kiedy z ilością zjedzonego jedzenia wychodzę poza wszystkie normy, ale wiem, że to tylko na chwilę i jutro znowu będzie normalnie. Ile to wszystko trwało, zanim doszłam do tego, gdzie jestem? Dobre 3 lata. Tyle czasu minęło od czasu, kiedy ostatni raz byłam u pani psycholog. Ktoś by powiedział, że to okropnie długo. Faktycznie, tez przerażałaby mnie myśl, gdyby ktoś mi wtedy, kiedy ważyłam 85 kg powiedział, że dopiero za 3 lata będę zadowolona z tego, jak wyglądam. Ale jak ten czas 3 lat ma się do błędnych nawyków, które wypracowywałam w sobie całe życie?

Ktoś by powiedział – ok, ale jakoś super spektakularnie to się nie odchudziłaś. Zgadzam się – ważę 71 kg i mam 170 cm wzrostu. Noszę rozmiar 40… i jest mi z tym wspaniale. Kiedyś ważyłam 85 kg i nosiłam rozmiar 44-46. Gdybym wtedy się nie zatrzymała, dziś byłabym zapewne gdzieś w okolicach 95 kg i w rozmiarze 48-50… Przestalam się do kogokolwiek porównywać. Nie muszę nosić 36, żeby czuć się dobrze. Nie muszę mieć idealnie płaskiego brzucha, kiedy siedzę, wystarczy, kiedy stoję. Mam dość duży biust, który przecież tez swoje waży i co z tego? Czy to, że noszę spodnie w rozmiarze 40 jest takie straszne? Pewnie, że nie, jest odpowiednio dużo ubrań w tym rozmiarze w sklepach i jeżeli je dobrze dobiorę, będę wyglądać świetnie. Czuję się dobrze i dostaję nawet pozytywny feedback, że wyglądam super.  Ćwiczę sobie w domu i wtedy czuję się jeszcze lepiej. Jestem taka spokojna z tymi przyzwyczajeniami, które wypracowałam. Etap ciągłej diety na przemian z obżeraniem zostawiłam daleko za sobą i dążenie do bycia jeszcze chudszą również.  Nie ma tej ciągłej frustracji, że się znowu nie udało, a przecież sobie obiecałam, że tym razem na pewno. Pewnie mogłabym ważyć 65 kg, ale po co? Ten spokój, który wiąże się z pozytywnymi przyzwyczajeniami jest tak piękny, że te 5 kg nie jest tego warte. A kto wie, gdzie będę za kolejne 3 lata z tymi nawykami, które wypracowałam?

Teraz po czasie, myślę sobie, że ta moja praca w zakładzie cukierniczym, to tak naprawdę było błogosławieństwo. Całe moje życie próbowałam się uporać z niezdrowymi nawykami, które prowadziły mnie tylko do tycia i prawie otyłości. Pewnego razu upadałam naprawdę nisko, po to żeby na zawsze się zmienić i już nigdy do tego nie wracać. I raz na zawsze stać się pewną siebie kobietą. A my kobiety, jakby na ten temat nie dyskutować, co niestety wzmacniają dzisiejsze czasy, budujemy swoją pewność siebie na samopoczuciu w ciele.